Czym jest Moje Miasto i jak powstało ?

Zanim zaproszę Was w podróż po naszym mieście chciałbym wyjaśnić, skąd i jak się to wzięło. Na pomysł tego zbornika wpadłem z Metysem w Rakowie latem AD MM. Siedzieliśmy sobie przy piwie z ziółkami, patrzyliśmy na senną osadę (dziś to tylko rynek, może dziesięć ulic, parterowe, rzadziej piętrowe domki, gdy ongiś były to znane w całym uczonym świecie „Sarmackie Ateny”) i gadaliśmy sobie o mieście i miejskości, od idei Instytutu „Ducha Miejsca” poprzez architekturę, społeczność lokalną, samorząd i mitologię miejską aż po ekologię, walkę z hipermarketmi czy blokowanie eksmisji. Na dobrą sprawę większość z nas to mieszczuchy w pierwszym czy drugim pokoleniu (do wyjątków należy Rafał, którego rodzina mieszka w Łodzi od upadku powstania 1863 roku, czy Żeton z Częstochowy, a przede wszystkim Karwaś – potomek holenderskich mennonitów przybyłych do Gdańska w XVI w.). Nasi rodzice czy dziadkowie mieszkali na wsi, lub w miasteczkach równie „miejskich” jak dzisiejszy Raków (trwających w dawnej Polsce dzięki wolności i pokojowi, a nie wytrzymujących ciśnienia nowszych czasów), często na wschodzie dawnej RP, skąd dopiero wojna i późniejsze uprzemysłowienie rzuciło ich do Gdańska, Wrocławia czy choćby Warszawy. Czytając opracowanie z lat 60-tych („Miasta polskie w tysiącleciu”) zdziwiłem się jednak, gdy okazało się, iż migracja dała zaledwie 1/5 wzrostu ludności miast w PRL-u, nieco ponad 2/5 było efektem przyrostu naturalnego, głównie na tzw. ziemiach odzyskanych, a niemal tyle samo – przyłączeń administracyjnych podmiejskich osad. Z drugiej strony wzrost wielkich ośrodków powodował upadanie małych, a gdyby uwzględnić i to, i fakt, że nowe miasta rozwijały się aż do lat 70-tych, okazałoby się, że udział migracji był znacznie większy.

Powojenne przesunięcie Polski na zachód (mimo ogromu zniszczeń wojennych) sprawiło, iż nasze otoczenie z dnia na dzień stało się bardziej zurbanizowane i dziś miasto jest „środowiskiem (mniej lub bardziej) naturalnym” większości z nas. Przez długi czas nie umieliśmy się jednak w nim odnaleźć, co widać choćby po niepełnej odbudowie starych miast i rozrzedzonej zabudowie nowych osiedli – jako byli „wieśniacy” potrzebowaliśmy więcej powietrza i światła, widoku na puste pole i szerokiej drogi. Dziś powoli się to zmienia, powracamy więc do tradycyjnych form miejskiej przestrzeni (stąd m. in. moda nie tylko na albumy z fotografiami dawnych miast, ale i na uzupełnianie starówek w Warszawie i na ziemiach odzyskanych – swego rodzaju drugą falę odbudowy). Do tego dochodziła pewna „obcość miasta” – mówię szczególnie o ludziach, którzy przenieśli się z kresów wschodnich na zachodnie, poniemieckie (ta kwestia pojawia się w paru tekstach, a w prywatnej wymianie zdań zaistniała też jako pytanie o „nasze prawo do tych ziem” w zamian za ich odbudowę i zagospodarowanie, także w sensie kulturowym czy wręcz mitologicznym), ale istniała też „obcość miasta” w ogóle – kultura polska była wiejska za Polski szlacheckiej i antymieszczańska za Polski inteligenckiej. Łódź, może najbardziej „miejskie” z Polskich miast, była więc nazywana „złym miastem” (często była nim zresztą faktycznie – nawiasem mówiąc, widać w niej, że rosła wraz z rozwojem kultury materialnej nowych czasów, kiedy jeszcze nazewnictwo poszczególnych jej elementów nie było ustabilizowane, stąd swego rodzaju „gwara nowomiejska” z takimi określeniami jak krańcówki [końcowe pętle tramwaju] czy migawki [bilety miesięczne], czego brak np. w Gdańsku – tu przyszliśmy na gotowe niejako).

W „trzeciej Polsce” (po tradycyjnej za I RP i etatystycznej za II RP i PRL-u, od 1989 roku – zachodnio-rynkowej) nie sposób już uchylać się miastu, trzeba je przemyśleć i przyswoić, a zacząć wypada od rozpoznania naszego aktualnego obrazu miejskości (niektórym osobom tytuł „MOJE miasto” sugerował, że musi być to od razu jakieś poczucie zakorzenienia, przywiązania doń – nie koniecznie – jest „moje”, bo tu żyję, bo to ja je widzę i opisuję, a co czuję właśnie ta praca miała dopiero pokazać). To tyle w kwestii, skąd wziął się pomysł niniejszego zbornika (mam przy tym nadzieję, że nie ostatniego, choć kolejne poruszałyby już inne sprawy, na przykład miejską mitologię, sposoby walki o rzeczywistą samorządność czy wizję miasta dla człowieka).

Pomysł to jedno, a wykonanie to już insza inszość. Trzeba było pomyśleć z czym i do kogo się zwrócić, jak sformułować temat. Pozostawiliśmy sprawę otwartą – po części z lenistwa, po części traktując niniejszy zbornik jako swego rodzaju sondę na temat widzenia miasta (a by rzecz „unaukowić” o „występniak” poprosiłem znajomego socjologa). Formuła była dowolna, można więc było pisać o historii i współczesności, o realnym mieście i swoich nań projekcjach (w końcu wszystko to mówi o tym, czym ono dla nas jest – trudno nie uznać za godne uwagi na przykład opisania głównej dzielnicy handlowej jakiegoś miasta jako zbioru pałacyków w parkach). Naturalnie część ludzi miała dostęp do poprzednich tekstów i sugerowała się nimi, co widać nawet po tytułach niektórych tekstów (z „Mojego Gdańska” wyszły inne „moje miasta”, co – by uniknąć monotonii – usunąłem, jednak – by być wierny autorom – oznaczyłem gwiazdką (*) i poskutkowało – następni już tego nie robili). Także ci, co pisali „na żywca”, nieraz potem uzupełniali swoje teksty pod wpływem innych. Jeśli idzie o same teksty, to większość z nich jest oryginalna i powstała specjalnie do zbornika, tylko kilka tekstów jest starych. Trzy większe – mój, Antoniego i o Stanisławowie – rozrosły się przy tym dla potrzeb niniejszego zbornika, z czego mój w środkowej części urósł tak bardzo, że niemal trzykrotnie zwiększył objętość całości – i pomyśleć, iż zrazu chciałem tylko dopisać, pod wpływem innego tekstu, jedno zdanie o łaźni na Osieku .

Z kolei parę tekstów nie powstało, częściowo dlatego, że nie udało mi się dotrzeć do kilku osób (jak dziecko ulicy i jej werbalny poeta – Bzyk, czy mistrz miejskiego survivalu – dr.Ed), częściowo zaś dlatego, iż ludzi zmogła niechęć czy lenistwo. Na szczególne problemy natrafiłem próbując zdobyć tekst o Warszawce – kurcze, czy tam nikt niczego nie robi dla zabawy i liczy się tylko kasa czy kariera!? Podobnie poniekąd rzecz miała się z jej małą siostrzenicą – Gdynią, choć tu motywowano to nie brakiem czasu, lecz związków z miastem. Nie ma, wbrew dużym nadziejom z nim wiązanym, tekstu o Krakowie, Kazimierzu i Nowej Hucie, ale… niedoszły autor niniejszego jest nie tylko historykiem sztuki, lecz także tamtejszym głośnym rewolucjonistą, a ci – jak wiadomo – ładnie gadają, dużo obiecują, a potem figę dają. Nie ma też tekstu o Wilnie, bo Walentyn nie złapał już w Kanadzie swego przyjaciela, wileńskiego Żyda, a Bełt nie chciał dawać Miłosza, nawet gdyby ten się na to zgodził. Nie ma wreszcie tekstu o Gdańsku z perspektywy starego Niemca z wyboru, bo jego niedoszły autor z Berlina najpierw powiedział, że nie pisze niczego o tej porze roku – obiecał jednak, że nadrobi to jesienią, lecz potem zamiast tego dał ponad 50-stronicowy „naukowy” tekst z mnóstwem cytatów o krzywdach Niemców w II wojnie światowej.

By pokonać te trudności i zdobyć niektóre teksty przyszło mi zwracać się do bardzo różnych, czasem zupełnie mi nie znanych wcześniej osób, zagranicy nie wyłączając. Przeciwnie stało się u nas, gdzie trzeba było niemal trzymać rzecz w tajemnicy, by nie zostać zalanym kolejnymi kawałkami o Wrzeszczu np., choć od razu wiedziałem, że będę chciał rozbić Gdańsk czy Trójmiasto na kawałki i dlatego zrezygnowałem z wychodzenia poza swą dzielnicę, a więc i poza dzieciństwo. Inaczej musiałbym napisać np. o górolesie – dla którego na wiele lat porzuciłem miasto, unikając go w czasie spacerów, a nawet myśląc o ucieczce na wieś – a zwłaszcza o Sopocie, który dla mego dojrzałego życia i dla anarchii jest może ważniejszy od starego Gdańska, mimo iż to tam się wszystko zaczęło. Dlatego trochę mi żal, iż Jacob uznał za zbyt smutne, a Gal za zbyt osobiste to, co o nim napisali.

Sam Sopot jest przy tym miastem osobnym, które samo wystarczyłoby za serce Trójmiasta, czego tak brak Łukaszowi z Krakowa (podobnie nie w pełni zgadzam się z jego zachwytami nad dawnym Gdańskiem, który pod pozorami blichtru krył walące się czynszówki i modernistyczne sklepy w miejsce kamienic, ciasnotę zabudowy i przeludnienie, brak powietrza, światła, higieny czy podstawowych wygód i instalacji. Zaczęli to zmieniać już przedwojenni konserwatorzy, a na wielką skalę dokonała tego wojna – żal tylko, że właśnie marudy w stylu Łukasza doprowadziły do przerwania odbudowy i nasz MDM powstał w stylu ubogo-warszawskim we Wrzeszczu, zamiast w stylu lokalnym na Starym Mieście, czy też na – pustym po dziś dzień – Starym Przedmieściu w Gdańsku).

A przecież takich serduszek jest tu wiele: Gdańsk, Wrzeszcz, Oliwa, Sopot, Gdynia, by nie wspominać o mniejszych, jak Orłowo, Nowy Port czy Orunia, która nawet swą telewizję przez jakiś czas miała. Bowiem zarówno Trójmiasto, jak i sam Gdańsk czy jego śródmieście są policentryczne, każda stara dzielnica jest tu osobnym, samodzielnym miastem, czego mogę dowieść przykładami, a nie tylko odczuć wyobraźnią . Najczęściej mają one przy tym własny herb, historię – nieraz osobną aż do XX wieku – własny styl architektury, a często i mitologię, zaś Wrzeszcz jest istnym zagłębiem literackim, co widać choćby po ilości tekstów jemu poświęconych – stąd pochodzą nie tylko wszyscy nasi bardziej znani pisarze z czasów polskich, ale i niemiecki noblista Günter Grass. Nie ma więc u nas klasycznego centrum i peryferii miasta. Dając parę tekstów o Gdańsku szło mi też o możność pokazania wielu wizji tego samego miejsca. Temu też miało służyć równoległe zamówienie tekstu o Kielcach u braci Wytrychów i o Wrzeszczu u braci Kryszków, a z drugiej strony próby zdobycia tekstów od różnych osób, np. od tzw. „zwyczajnych ludzi”, czy choćby „japiszonów”, ale… oni nie piszą w ogóle, więc większość autorów, mimo różnorodnych orientacji (od skrajnej lewicy po takąż prawicę, od chrześcijan i neopogan po anarchistów), pochodzi ze środowiska szeroko rozumianej alternatywy.

To, co – mimo przeszkód – udało się nam osiągnąć, niniejszym prezentujemy. Kolejność tekstów wynika z alfabetycznego porządku miast, choć pobliskie próbowaliśmy wiązać w oddzielne całostki. Chciałbym tu wspomnieć jeszcze o tym, co udało mi się w czasie samej współ/pracy. Przede wszystkim miałem niezłą radochę, a czasami wręcz poczucie dumy z owoców naszej wspólnej roboty, za którą – w imieniu Instytutu Ruchu Społeczeństwa Alternatywnego „Duch Miejsca”, wydawcy niniejszego zbornika – serdecznie dziękuję autorom – mam nadzieję, iż z wzajemnością ☺. A że była to współpraca, świadczą choćby wzajemne wpływy, inspiracje, ale i liczne rozmowy czy listy na marginesie pisania bądź niepisania tekstów. Czytając, przyjemnie było mi się odnajdywać w miejscach znanych z autopsji i gubić, próbując odnaleźć się w miejscach dla mnie nowych. Po drugie udało nam się chyba wkręcić ludzi w próbę przemyślenia swego stosunku do miejsca własnego zamieszkania (bywało, że autor prosił o czas na połażenie po mieście, przypomnienie sobie tego czy owego w plenerze i poukładanie w głowie), a co za tym idzie – w odczucie choć trochę ducha miejsca, istoty miejskości. Czy będzie to zaczątkiem nowej tożsamości – opartej na ziemi/miejscu a nie krwi/języku (jako alternatywy dla jej dowolności czy braku tożsamości w ogóle) – to już inna sprawa. W tym miejscu chciałbym wyrazić nadzieję, iż to odniesienie się do swojego miasta będzie także udziałem czytelników, zapraszam więc do wspólnego spaceru…

J@ny